O filmach, które wyglądają obłędnie

Obcy wszechświat Nolana

Miasto utkane z mitów

-->

Światło i mrok - Roger Deakins

niedziela, 28 czerwca 2015

Dzisiejszy wpis będzie dotyczył jednego z najwybitniejszych przedstawicieli gatunku fantastyki naukowej, zajmującego czołową lokatę na liście moich ulubionych filmów – chodzi o wspaniałego „Blade Runnera” w reżyserii Ridley'a Scotta na podstawie powieści Philipa K. Dicka. Dzieło to, choć doskonałe w każdym calu, do historii kina przeszło przede wszystkim dzięki genialnej, wyprzedzającej swoje czasy stronie wizualnej. W tej notce nie chcę jednak poprzestać na wychwalaniu pod niebiosa scenografii futurystycznego Los Angeles ze słynnymi latającymi samochodami, ale pokazać to, w jaki sposób miasto samym obrazem dopowiada historię Ricka Deckarda.

A historia ta w skrócie prezentuje się tak: mamy rok 2019, Deckard, który trudni się wyłapywaniem androidów, czyli człekokształtnych robotów, stanowiących niebezpieczeństwo dla społeczeństwa, dostaje nowe zadanie – ma odszukać grupę zbiegłych Nexusów, przedstawicieli tak doskonałego modelu, że niedającego się odróżnić od prawdziwego człowieka. Dla poniższych rozmyślań trzeba zaznaczyć, że mimo rodowodu wywodzącego się kryminału noir, fabuła obraca się wokół najważniejszych egzystencjalnych kwestii – padają pytania o to czym jest człowieczeństwo, świadomość, dusza czy Bóg.

Filmowe Los Angeles jest miejscem narodzin nowej istoty – oto w laboratoriach korporacji Tyrella powstaje „człowiek”, model Nexus 6 – i jako takie staje się przestrzenią mityczną, legendarną. Istniejącą poza czasem sceną aktu stworzenia, co jest potwierdzane przez budowę miasta.

Mityczne skojarzenia budzi już sam początek filmu. Ukazujący się naszym oczom industrialny, poznaczony kominami pejzaż, urokliwy pomimo przemysłowego, ciężkiego charakteru jest znany jako „krajobraz Hadesu”. Mroczne L.A. z perspektywy lotu ptaka faktycznie sprawia nieziemskie wrażenie. Brak słońca, ciemność od czasu do czasu rozświetlana ogniem, wszechobecne opary i mgła oraz kominy, które niczym stalagmity wyrastają z dna jaskini, przywodzą na myśl podziemne królestwo.

"Krajobraz Hadesu" i wyłaniające się z ciemności budynki korporacji Tyrella
Kamera powoli unosi się nad tym posępnym krajobrazem, a w głębi pośród smogu zaczynają majaczyć dwa trapezoidalne kształty - budynki należące do korporacji Tyrella. Oświetlone od tyłu w formie ostrosłupów ze ściętymi wierzchołkami stanowią oczywiste nawiązanie do budownictwa egipskiego i do schodkowych piramid prekolumbijskich ludów – np. piramida Księżyca i Słońca w Teotihuacán, co oznacza „miejsce, gdzie ludzie stają się bogami”. Przede wszystkim jednak przypominają one zigguraty, wielokondygnacyjne sakralne zabudowania charakterystyczne dla cywilizacji starożytnej Mezopotamii.

Wieża Babel przez archeologów utożsamiana jest właśnie z zigguratem. W Biblii budowla ta była symbolem pychy ludzi, którzy chcieli dorównać Bogu. Z analogiczną sytuacją mamy do czynienia w „Łowcy androidów” - ludzie stwarzają życie. I również bardziej dosłownie: metropolia pnie się cały czas górę.

Miasta sytuowane w dorzeczu Tygrysu i Eufratu orientowane były wokół okręgu świątynnego – Los Angeles wydaje się skupione wokół centralnego punktu, jakim jest górujący nad metropolią „ziggurat” Tyrella. Monumentalny obiekt rozświetlony setkami przypadkowo rozsianych punkcików światła przypomina fragment rozgwieżdżonego firmamentu, i paradoksalnie wydaje się być nim bardziej niż faktyczne niebo wiszące nad miastem, na którym na próżno szukać choćby jednej gwiazdy. Czy ta zamiana ról ma znaczyć, że ludzkość w filmie Scotta sięgnęła już nieboskłonu?

Bogate płaskorzeźbienia, miejscami budzące skojarzenia się z poprzednim filmem reżysera, „Obcy – 8 pasażer „Nostromo”” i surrealistycznymi projektami Gigera, który jest odpowiedzialny za kreację ksenomorfa. Pokrywające zewnętrzne ściany budynku ornamenty wydają się czymś zbędnym w kontekście zwykłego biurowca potężnej korporacji, ale w tym przypadku podkreślają sakralny charakter budowli. Zaś fasadę „zigguratu”, od dołu do góry przecina podłużna platforma, która może odpowiadać schodom, po których kapłani wspinali się do wnętrz starożytnych świątyń.

Rzeźbienia kojarzące się z "Obcym"
A jak budowla prezentuje się od wewnątrz? W jednej ze scen Roy Batty, przywódca zbuntowanych Nexusów postanawia porozmawiać tutaj ze swoim Stwórcą – miejsce musi być więc wyjątkowe. Masywne kolumny, błyszcząca, wypolerowana posadzka oraz przedmioty ze złota i srebra, w tym krzesła i posążki ptaków. Scenografia przywołuje coś z atmosfery greckich świątyń i egipskich grobowców. Zaś w tle za szybą dostrzegamy sylwetkę drugiej z piramid, przez którą prześwitują promienie zachodzącego słońca odmalowujące scenę w złocistych barwach – to zapierająca dech w piersiach panorama, która bardziej pasowałaby do starożytnego Memfis, Teotihuacán czy właśnie, Babilonu. Chociaż widok jest tak fantastyczny i nierealny, że lepszym przykładem mogłaby być tutaj zaginiona Atlantyda lub R'lyeh – fikcyjne cyklopowe, monumentalne miasto z mitologii Cthulhu według prozy Lovecrafta.

Wnętrze budynku Tyrella
Innym interesującym wnętrzem jest mieszkanie Deckarda. Budynek, który je „odgrywał” to Ennis House stworzony przez słynnego architekta Franka Lloyda Wrighta. Projekt domu był inspirowany sztuką Majów i z tego powodu pokryty jest piękną ornamentyką, charakterystyczną dla tej prekolumbijskiej cywilizacji. Subtelnie oświetlone, zatopione w półmroku mieszkanie głównego bohatera jest spowite atmosferą tajemnicy, która niemalże przenosi akcję filmu w przestrzeń mitologii Majów. Gdy Harrison Ford wychodzi na balkon, widzimy, że ornamentyka rozlewa się na całą dzielnicę, sprawiając wrażenie, że L.A. to postmodernistyczna, futurystyczna wariacja na temat starożytnego prekolumbijskiego miasta.

Prekolumbijska ornamentyka za plecami Deckarda
Ponadczasowy charakter tej przestrzeni podkreślany jest także przemieszaniem stylów i mody – w jednej ze scen możemy zobaczyć zblazowaną klientelę baru w kiczowatych kostiumach wyrwanych z innych epok.

Futurystyczne Los Angeles łączy w sobie piękno z zepsuciem i wielkość z upadkiem, w czym przypomina wyobrażenia jakie mamy ze starożytnym Rzymem, Konstantynopolem czy Babilonem. I tak jak one, zaczyna jawić się jak miejsce wyrwane z jakiegoś dawnego mitu, legendy. W tej intrygującej opowieści równie kluczową rolę jak fabuła odgrywa strona wizualna i scenografia miasta.

sobota, 27 czerwca 2015


Kosmos. Gazowe olbrzymy, odległe, umierające gwiazdy i mieniące się feerią barw mgławice o nazwach zaczerpniętych z królestwa zwierząt. Chcąc olśnić widza obrazem, chyba trudno znaleźć wdzięczniejszą tematykę filmu. I takie kino wielokrotnie nas zachwycało – czy to fluorescencyjna Pandora w „Avatarze” Jamesa Camerona czy przepalone flarami planety Abramsa (ah... ta zjawiskowa, „porośnięta czerwienią” z początku sequela) w najnowszych „Star Trekach”. Kochamy spoglądać w niebo i zanurzać się w otchłaniach kosmosu, ponieważ w ten sposób zostaje spełniona fundamentalna funkcja, a może lepiej, obietnica, jaką składa nam dziesiąta muza – czysty eskapizm.

Jak wywiązuje się z niej Christopher Nolan w „Interstellar”? Zdania są podzielone.

Jedni są zachwyceni. Drudzy zadają pytanie: po co kręcić superprodukcję za kilkaset baniek dolarów, żeby pokazać trochę ciemności oraz parę planet, których układ geologiczny nie różni się zbyt mocno od ziemskich krajobrazów? Co sfilmowane jest dodatkowo w typowym dla reżysera trylogii o Batmanie stylu – brak tu zbędnego efekciarstwa, wszelkie przestrzenie zdają się wyjałowione i puste, a z każdego kadru bije chłód, sterylność. Ktoś złośliwy doda nawet, że jeszcze nuda. Bo przecież nie po to z utęsknieniem czekamy na gwiezdne SF, żeby zobaczyć coś, co wygląda dość blado i mało efektownie przy tych wszystkich, porażających pięknem zdjęciach NASA. Kosmos powinien zachwycać. Gdzie te surrealistyczne formacje skalne, które trudno nawet sobie wyobrazić i skrzące kolorami mgławice? No nie ma. Ale czy to źle?

Przedramatyzowana muzyka, ckliwość wyciskająca łzy, dosłowne, łopatologiczne dialogi niepozostawiające miejsca na własną interpretację (nie, to nie są zarzuty do twórczości Nolana; na tym blogu chcę się zajmować przede stroną wizualną ;) czy narrator objaśniający to, czego nie chciało się tłumaczyć reżyserowi – zazwyczaj tego nie lubimy. I dobrze, bo to najczęściej pójście na łatwiznę. I o ile umiemy rozpoznać te triki w odniesieniu do scenariusza, przeszarżowanej gry aktorskiej, itd., to trudność pojawia się kiedy spoglądamy na warstwę wizualną filmu.

Czemu od wszystkich aspektów dzieła filmowego oczekujemy oryginalności, elementu zaskoczenia, a mielibyśmy się zadowolić kosmosem, próbującym zachwycić nas w najprostszy z możliwych sposobów z pomocą tych wszystkich sztuczek, z których wysokobudżetowe kino zazwyczaj korzysta, żeby pokazać nam obce galaktyki?



„Interstellar” jest najciekawszy właśnie w tych momentach, w których Nolan gra na oczekiwaniach widza i robi to samo, za co dostało mu się przy okazji „Incepcji”, kiedy to całkowicie okroił marzenia senne z oniryzmu (może temat na inną notkę?). Obdarcie planet z jakiegoś rodzaju mistycyzmu jak w „Prometeuszu”, z niesamowitości jak w „Avatarze” czy po prostu - z tego piękna wylewającego się ze zdjęć NASA i postawienie na „nudny” realizm, charakterystyczny dla tego reżysera sprawiło, że ta przestrzeń jawi się tak paradoksalnie (mimo tej przeciętności ziemskich krajobrazów) obca.

Pragniemy kosmosu, żeby doświadczyć swoistej transcendencji - bo może gdzieś tam jest coś więcej? Bóg, a może kosmici? Rzeczy tak piękne i dziwne, że można by tego nie wytrzymać? Wrota Tannhausera? W tak przedstawionym kosmosie w „Interstellar” czułbym się jak u siebie w domu. Do tego przyzwyczaiła mnie popkultura i tego oczekuję – piękna wszechświata, inteligentnego życia, tudzież jakiejś niedefiniowalnej obecności, logosu jak w „Odysei kosmicznej”. Ale w tym "nudnym" i zbyt zwyczajnym kosmosie Nolana nie ma nic. I jest to oczyszczające oraz pozwala wybrzmieć obcości; czuć tu osamotnienie ludzkości, jej marność i zagubienie, bo kosmos nie skrywa tego, co sobie wymarzyliśmy. To tylko skały, trochę lodu i wody. Zdjęcia i scenerie korespondują z fabułą i podkreślają zawód astronautów - oni też spodziewali się czegoś więcej, profesor Brand okazał się kłamcą, a planety nie sprzyjają kolonizacji.

W innych filmach SF kosmos jest oswojony i nawet gdy trafia się na ksenomorfa, to dzieje się to w uniwersum pełnym ludzkich kolonii. W „Star Treku” i „Star Wars” przygoda czeka na każdym kroku, a taka Pandora to dżungla tętniąca życiem. Kosmos u Nolana jest pusty, martwy i jest po prostu zbiorem nieciekawej materii, a człowiek zostaje pozostawiony samemu sobie. I o tym w gruncie rzeczy opowiada „Interstellar” - choć bohaterowie zastanawiają się nad istnieniem jakiejś wyższej, obcej siły, starającej się pomóc ludzkości, to w końcu okazuje się, że wcale jej nie potrzebowali.

Christopher Nolan wywiązał się z obietnicy i dzięki niemu trafiłem do takiej części kosmosu, jakiej w kinie jeszcze nie odwiedziłem. Wykreował przestrzeń tak obcą i bezlitośnie obojętną dla obecności człowieka, że jak w mało którym filmie można odczuć tutaj wagę międzygalaktycznej podróży w nieznane. Wspaniała przygoda.



*



PS. To pierwszy post, więc się przywitam. Cześć :) Kocham kino i chcę zajmować się tu filmami. Bynajmniej nie chodzi mi o recenzje, takich blogów jest już zbyt wiele i kolejny nie jest chyba potrzebny. Moje notki będą dotyczyć jedynie sfery wizualnej obejrzanych przeze mnie filmów, tego jaką opowieść można opowiedzieć obrazem. Piękne, olśniewające zdjęcia, ciekawy zabieg formalny wpływający na odbiór fabuły czy efekty specjalne – o takich rzeczach chcę tu pisać.

Popularne posty

Obsługiwane przez usługę Blogger.