Kilka słów o tym, jak oprzeć cały
film na jednym tylko elemencie warstwy wizualnej, który jest tak
kluczowy dla całości i wytwarza wszelki sens, że nie dałoby się
go zastąpić czymś innym. A konkretnie, chodzi o maskę z
papier-mâché przedstawiającej syntetyczną,
pozbawioną wyrazu męską twarz z wielkimi, wybałuszonymi oczami. O
Franka.
Kocham takie
niezależne, spokojne, małe dziełka, ale z drugiej strony, główny
pomysł fabularny wydawał mi się tak hipstersko pokręcony dla
samego pokręcenia, że film obejrzałem dopiero niedawno. No i przez
większość seansu, nawet przyjemnego, gratulowałem sobie niezłej
intuicji, bo film choć sympatyczny, był opowieścią o grupce
dziwnych osobników, cieszących się grania bardzo specyficznej
muzyki, której nikt nie chce słuchać. Opowieścią, z której
raczej nic ciekawego nie wynikało.
Frank, który jest
liderem zespołu, przez cały czas chodzi w masce zasłaniającej
twarz. Nie ściąga jej nigdy – śpi w niej, je pomimo niej, nawet
bierze prysznic po uprzednim oklejeniu jej folią. Nikt nie wie jak
Frank wygląda naprawdę. Nie brzmi to normalnie, prawda? A jednak
sztuka rządzi się swoimi prawami i w odpowiednim kontekście takie
zachowanie jest nawet pożądane – wystarczy wspomnieć zespół
Daft Punk czy tajemniczego Stiga z „Top Gear”. I choć film cały
czas mówi nam wprost, że mamy do czynienia z niezrównoważonymi
dziwakami, psychopatką albo byłym rezydentem zakładu
psychiatrycznego molestującym manekiny, to sama obecność maski
narzuca nam nachalnie taką perspektywę, według której mamy do
czynienia z grupą ekscentrycznych artystów, a nie z wariatami. Frank
w masce nie jest antyspołecznym odludkiem pragnącym odrobiny
akceptacji od reszty zespołu i potencjalnych fanów i szaleńcem
chowającym twarz przed całym światem. Jest charyzmatycznym
geniuszem improwizacji (geniusz musi być lekkim świrem, ale takie
szaleństwo jest czymś okiełznanym i zracjonalizowanym) ze
wspaniałym, oryginalnym pomysłem na siebie. Walczącym z odwiecznym dylematem
wszystkich artystów – miotającym się pomiędzy wyborem
niezależnej, własnej, choć niezrozumiałej i niszowej muzyki a
sukcesu liczonego w milionach odtworzeń na youtube.
Gdy Frank w końcu
ściąga maskę, iluzja się rozwiewa – widzimy po prostu chorego
człowieka po przejściach. I nie oglądamy już filmu, który chce
być tak dziwny, że fajny, ale dość prostą, mądrą i emocjonującą historię o przyjaźni
i potrzebie akceptacji. A najważniejsze w moim wywodzie jest to, że
brak maski nie tyle zmienia bohatera, co sposób w jaki go
postrzegamy - bo nie jest to zmiana na poziomie scenariusza i
charakteru Franka, ale obrazu. Wolta odbywa się głównie w warstwie
wizualnej i jest tak sugestywna, że wpływa na odbiór opowieści.
Drugi seans „Franka” jest fascynujący, bo w tych wszystkich
dziwnych pozach i zachowaniach z pierwszej połowy filmu, w których
wcześniej dostrzegaliśmy kreację i artyzm, teraz widzimy właśnie
chorobę. Frank może jest trochę bardziej pewny siebie niż w
finale, ale jest chory. I ta choroba była tam cały czas. Tylko nie
mogliśmy tego dostrzec.
0 komentarze:
Prześlij komentarz