O filmach, które wyglądają obłędnie

czwartek, 9 lipca 2015

Kilka słów o tym, jak oprzeć cały film na jednym tylko elemencie warstwy wizualnej, który jest tak kluczowy dla całości i wytwarza wszelki sens, że nie dałoby się go zastąpić czymś innym. A konkretnie, chodzi o maskę z papier-mâché przedstawiającej syntetyczną, pozbawioną wyrazu męską twarz z wielkimi, wybałuszonymi oczami. O Franka.

Kocham takie niezależne, spokojne, małe dziełka, ale z drugiej strony, główny pomysł fabularny wydawał mi się tak hipstersko pokręcony dla samego pokręcenia, że film obejrzałem dopiero niedawno. No i przez większość seansu, nawet przyjemnego, gratulowałem sobie niezłej intuicji, bo film choć sympatyczny, był opowieścią o grupce dziwnych osobników, cieszących się grania bardzo specyficznej muzyki, której nikt nie chce słuchać. Opowieścią, z której raczej nic ciekawego nie wynikało.

Frank, który jest liderem zespołu, przez cały czas chodzi w masce zasłaniającej twarz. Nie ściąga jej nigdy – śpi w niej, je pomimo niej, nawet bierze prysznic po uprzednim oklejeniu jej folią. Nikt nie wie jak Frank wygląda naprawdę. Nie brzmi to normalnie, prawda? A jednak sztuka rządzi się swoimi prawami i w odpowiednim kontekście takie zachowanie jest nawet pożądane – wystarczy wspomnieć zespół Daft Punk czy tajemniczego Stiga z „Top Gear”. I choć film cały czas mówi nam wprost, że mamy do czynienia z niezrównoważonymi dziwakami, psychopatką albo byłym rezydentem zakładu psychiatrycznego molestującym manekiny, to sama obecność maski narzuca nam nachalnie taką perspektywę, według której mamy do czynienia z grupą ekscentrycznych artystów, a nie z wariatami. Frank w masce nie jest antyspołecznym odludkiem pragnącym odrobiny akceptacji od reszty zespołu i potencjalnych fanów i szaleńcem chowającym twarz przed całym światem. Jest charyzmatycznym geniuszem improwizacji (geniusz musi być lekkim świrem, ale takie szaleństwo jest czymś okiełznanym i zracjonalizowanym) ze wspaniałym, oryginalnym pomysłem na siebie. Walczącym z odwiecznym dylematem wszystkich artystów – miotającym się pomiędzy wyborem niezależnej, własnej, choć niezrozumiałej i niszowej muzyki a sukcesu liczonego w milionach odtworzeń na youtube.


Gdy Frank w końcu ściąga maskę, iluzja się rozwiewa – widzimy po prostu chorego człowieka po przejściach. I nie oglądamy już filmu, który chce być tak dziwny, że fajny, ale dość prostą, mądrą i emocjonującą historię o przyjaźni i potrzebie akceptacji. A najważniejsze w moim wywodzie jest to, że brak maski nie tyle zmienia bohatera, co sposób w jaki go postrzegamy - bo nie jest to zmiana na poziomie scenariusza i charakteru Franka, ale obrazu. Wolta odbywa się głównie w warstwie wizualnej i jest tak sugestywna, że wpływa na odbiór opowieści. Drugi seans „Franka” jest fascynujący, bo w tych wszystkich dziwnych pozach i zachowaniach z pierwszej połowy filmu, w których wcześniej dostrzegaliśmy kreację i artyzm, teraz widzimy właśnie chorobę. Frank może jest trochę bardziej pewny siebie niż w finale, ale jest chory. I ta choroba była tam cały czas. Tylko nie mogliśmy tego dostrzec.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Popularne posty

Obsługiwane przez usługę Blogger.