O filmach, które wyglądają obłędnie

sobota, 27 czerwca 2015


Kosmos. Gazowe olbrzymy, odległe, umierające gwiazdy i mieniące się feerią barw mgławice o nazwach zaczerpniętych z królestwa zwierząt. Chcąc olśnić widza obrazem, chyba trudno znaleźć wdzięczniejszą tematykę filmu. I takie kino wielokrotnie nas zachwycało – czy to fluorescencyjna Pandora w „Avatarze” Jamesa Camerona czy przepalone flarami planety Abramsa (ah... ta zjawiskowa, „porośnięta czerwienią” z początku sequela) w najnowszych „Star Trekach”. Kochamy spoglądać w niebo i zanurzać się w otchłaniach kosmosu, ponieważ w ten sposób zostaje spełniona fundamentalna funkcja, a może lepiej, obietnica, jaką składa nam dziesiąta muza – czysty eskapizm.

Jak wywiązuje się z niej Christopher Nolan w „Interstellar”? Zdania są podzielone.

Jedni są zachwyceni. Drudzy zadają pytanie: po co kręcić superprodukcję za kilkaset baniek dolarów, żeby pokazać trochę ciemności oraz parę planet, których układ geologiczny nie różni się zbyt mocno od ziemskich krajobrazów? Co sfilmowane jest dodatkowo w typowym dla reżysera trylogii o Batmanie stylu – brak tu zbędnego efekciarstwa, wszelkie przestrzenie zdają się wyjałowione i puste, a z każdego kadru bije chłód, sterylność. Ktoś złośliwy doda nawet, że jeszcze nuda. Bo przecież nie po to z utęsknieniem czekamy na gwiezdne SF, żeby zobaczyć coś, co wygląda dość blado i mało efektownie przy tych wszystkich, porażających pięknem zdjęciach NASA. Kosmos powinien zachwycać. Gdzie te surrealistyczne formacje skalne, które trudno nawet sobie wyobrazić i skrzące kolorami mgławice? No nie ma. Ale czy to źle?

Przedramatyzowana muzyka, ckliwość wyciskająca łzy, dosłowne, łopatologiczne dialogi niepozostawiające miejsca na własną interpretację (nie, to nie są zarzuty do twórczości Nolana; na tym blogu chcę się zajmować przede stroną wizualną ;) czy narrator objaśniający to, czego nie chciało się tłumaczyć reżyserowi – zazwyczaj tego nie lubimy. I dobrze, bo to najczęściej pójście na łatwiznę. I o ile umiemy rozpoznać te triki w odniesieniu do scenariusza, przeszarżowanej gry aktorskiej, itd., to trudność pojawia się kiedy spoglądamy na warstwę wizualną filmu.

Czemu od wszystkich aspektów dzieła filmowego oczekujemy oryginalności, elementu zaskoczenia, a mielibyśmy się zadowolić kosmosem, próbującym zachwycić nas w najprostszy z możliwych sposobów z pomocą tych wszystkich sztuczek, z których wysokobudżetowe kino zazwyczaj korzysta, żeby pokazać nam obce galaktyki?



„Interstellar” jest najciekawszy właśnie w tych momentach, w których Nolan gra na oczekiwaniach widza i robi to samo, za co dostało mu się przy okazji „Incepcji”, kiedy to całkowicie okroił marzenia senne z oniryzmu (może temat na inną notkę?). Obdarcie planet z jakiegoś rodzaju mistycyzmu jak w „Prometeuszu”, z niesamowitości jak w „Avatarze” czy po prostu - z tego piękna wylewającego się ze zdjęć NASA i postawienie na „nudny” realizm, charakterystyczny dla tego reżysera sprawiło, że ta przestrzeń jawi się tak paradoksalnie (mimo tej przeciętności ziemskich krajobrazów) obca.

Pragniemy kosmosu, żeby doświadczyć swoistej transcendencji - bo może gdzieś tam jest coś więcej? Bóg, a może kosmici? Rzeczy tak piękne i dziwne, że można by tego nie wytrzymać? Wrota Tannhausera? W tak przedstawionym kosmosie w „Interstellar” czułbym się jak u siebie w domu. Do tego przyzwyczaiła mnie popkultura i tego oczekuję – piękna wszechświata, inteligentnego życia, tudzież jakiejś niedefiniowalnej obecności, logosu jak w „Odysei kosmicznej”. Ale w tym "nudnym" i zbyt zwyczajnym kosmosie Nolana nie ma nic. I jest to oczyszczające oraz pozwala wybrzmieć obcości; czuć tu osamotnienie ludzkości, jej marność i zagubienie, bo kosmos nie skrywa tego, co sobie wymarzyliśmy. To tylko skały, trochę lodu i wody. Zdjęcia i scenerie korespondują z fabułą i podkreślają zawód astronautów - oni też spodziewali się czegoś więcej, profesor Brand okazał się kłamcą, a planety nie sprzyjają kolonizacji.

W innych filmach SF kosmos jest oswojony i nawet gdy trafia się na ksenomorfa, to dzieje się to w uniwersum pełnym ludzkich kolonii. W „Star Treku” i „Star Wars” przygoda czeka na każdym kroku, a taka Pandora to dżungla tętniąca życiem. Kosmos u Nolana jest pusty, martwy i jest po prostu zbiorem nieciekawej materii, a człowiek zostaje pozostawiony samemu sobie. I o tym w gruncie rzeczy opowiada „Interstellar” - choć bohaterowie zastanawiają się nad istnieniem jakiejś wyższej, obcej siły, starającej się pomóc ludzkości, to w końcu okazuje się, że wcale jej nie potrzebowali.

Christopher Nolan wywiązał się z obietnicy i dzięki niemu trafiłem do takiej części kosmosu, jakiej w kinie jeszcze nie odwiedziłem. Wykreował przestrzeń tak obcą i bezlitośnie obojętną dla obecności człowieka, że jak w mało którym filmie można odczuć tutaj wagę międzygalaktycznej podróży w nieznane. Wspaniała przygoda.



*



PS. To pierwszy post, więc się przywitam. Cześć :) Kocham kino i chcę zajmować się tu filmami. Bynajmniej nie chodzi mi o recenzje, takich blogów jest już zbyt wiele i kolejny nie jest chyba potrzebny. Moje notki będą dotyczyć jedynie sfery wizualnej obejrzanych przeze mnie filmów, tego jaką opowieść można opowiedzieć obrazem. Piękne, olśniewające zdjęcia, ciekawy zabieg formalny wpływający na odbiór fabuły czy efekty specjalne – o takich rzeczach chcę tu pisać.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Popularne posty

Obsługiwane przez usługę Blogger.